McConaughey jest w roli plażowego menela wyborny, choć – umówmy się – obsadzono go nieco zbyt leniwie. Przegina się, wodzi błędnym wzrokiem po niebie, wertuje katalog ulubionych gestów, tików i
Plan to lista rzeczy, które się nie udają. Moondog (Matthew McConaughey) ma tego świadomość, więc od ciepłych kapci woli wycie do księżyca. Wżeniony w bogatą rodzinę Minnie (Isla Fisher) buja się po plaży z fosforyzującym boomboxem, pali kilogramy zioła, przejmuje scenę w podrzędnych barach karaoke i kleci – zazwyczaj genialną – poezję. To facet, z którym trudno się utożsamić, ale którego łatwo zrozumieć, zwłaszcza jeśli czytało się bitnikowską prozę albo widziało chociaż jedną "stonerską" komedię – ulepiony z liści konopii i strzelający bon-motami jak z pepeszy monolit. Korci mnie, żeby zaspojlować: to już w zasadzie wszystko.
Brak skomplikowanej trajektorii uczuć mógłby razić w bergmanowskiej psychodramie o wylewaniu łez do zlewu. Ciężko jednak czynić z tego zarzut wobec gatunku, któremu subtelny hołd składa Harmony Korine. Kiedyś portretował ludzi z marginesu i spacerował amerykańskim "pasem rdzy" ("Gummo"). Później przerzucił się na awangardowe eksperymenty, do których trudno było podejść na trzeźwo ("Trash Humpers"). Wreszcie zaś – pochylił się nad nowym pokoleniem, strojąc sobie żarty z estetyki lukrowanego popu ("Spring Breakers"). W "Plażowym haju" (niezdarnie przetłumaczony "Beach Bum" oznacza, ni mniej, ni więcej, plażowego menela) czuć echa tamtych filmów. I choć ich rebeliancka energia ustąpiła miejsca refleksjom szacownego klasyka, stawiane przez reżysera pytania wciąż są intrygujące. To centralne – czy prawdziwa sztuka może wykiełkować tylko na gruncie buntu przeciw społecznym normom – wprawia w ruch fabularną machinę.
Korine rzuca to pytanie mniej więcej tak, jak Moondog pustą flaszkę. Zajmuje go przez parę minut, gdyż w kolejce czekają już kolejne atrakcje: nocne imprezy na jachtach, poetycko-raperskie slamy, chmurki puszczane z gigantycznych skrętów, twarze wyłaniające się z marihuanowego dymu. Ramą opowieści jest wątek upadku bohatera na rzeczywiste, socjalno-bytowe dno. Ale i ten motyw potraktowany jest pretekstowo: reżyser tak mocno wierzy w charyzmę Moondoga, że zapomina zbudować wokół niego jakiś świat. McConaughey jest w roli plażowego menela wyborny, choć – umówmy się – obsadzono go nieco zbyt leniwie. Przegina się, wodzi błędnym wzrokiem po niebie, wertuje katalog ulubionych gestów, tików i skrętów tułowia. Otaczająca go galeria zblazowanych dzikusów – od potwierdzającego swój popkulturowy wizerunek Snoop Dogga po nadpobudliwego Zaca Efrona – sprawdza się nieźle przy odpalaniu komediowych fajerwerków, lecz jest zbyt płaska nawet na satyrę.
Składa się to wszystko na film, który można sprowadzić do pojedynczej sceny dogorywającej imprezy, jednej maksymy o czerpaniu energii z życiowych turbulencji, do jednego uśmiechu upalonego bohatera. Cała reszta, choć sprawia przyjemność, nie prowadzi nas w interesujące miejsca. Zaskakująca czułość, którą dostrzeżemy w scenach pojednania bohatera z córką oraz nocnej eskapady z żoną, pozostaje więc obietnicą bez pokrycia. Z kolei poetycki żar, który tli się w sercu Moondoga – dobrą beką po blancie.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu